O piętach, dzieciństwie i kuchni.

avatar
(Edited)

Każdy z nas ma jakąś piętę. Piętę Achillesa. Wiadomo, ludzka rzecz - nie we wszystkim trzeba być najlepszym. Fajnie, gdy ma się do tego zdrowy dystans i sporą dozę wyrozumiałości dla samego siebie.
I dobrze jest raz na jakiś czas sprawdzić, czy owa pięta, to nie nasz własny wymysł lub przekonanie, które ktoś, kiedyś, w małej jeszcze główce zasiał.

Albo wymówka ;)

A jeśli się okaże, że jest to jednak realna pięta... cóż z tego. To tylko mały fragmencik nas samych.

W kuchni jestem w miarę sprawnym rzemieślnikiem bez polotu. Nie doznaję olśnień, a na kreatywność zdobywam się tylko w momentach, gdy brak mi jakiegoś składnika (a zazwyczaj tak jest) i trzeba go czymś zastąpić. Generalnie gotuję przyzwoicie... Choć gdyby przebadać moich synów na wykrywaczu kłamstw, to może musiałabym zmienić zdanie.

I tak oto przypomniał mi się jeden dialog, który dawno temu nastąpił pomiędzy mną i moim około dwuletnim wówczas dzieckiem. Przyrządziłam na obiad wątróbkę z cebulką, standardowo ziemniaki i jakieś surówki. Wątróbka u nas była ogromną rzadkością, ponieważ sama jej nie lubię.

Usadziłam bąka przy stole i spoczęłam obok. Mały siedział dłuższą chwilę wpatrując się w zawartość talerza, po czym podniósł na mnie swe oczęta i zapytał z powagą:

– kupa?

...

– Nie synku, to nie kupa.

Spuścił wzrok na potrawę, chwila zadumy i kolejne pytanie:

– błoto?

Poddałam się wtedy. Nasze oczy już nigdy więcej nie oglądały wątróbki. A mały kończy dziś 17 lat i jest w kuchni całkiem niezły!

Okazuje się też, że on postrzega pewne fakty zupełnie inaczej, niż ja. Zawsze mnie gdzieś tam w środku gniotło, że nie byłam taką matką, co dzieciom swoim cuda potrafi w kuchni wyczarować, desery, ludziki z warzyw, soki wyciskane i takie tam. Wymyślanie obiadów to była prawdziwa udręka. A ciasta, to już temat tabu. Raz upiekłam murzynka. Kulinarny biały kruk w naszym domu, więc został pożarty w całości, nawet ta płaska jak naleśnik część z zakalcem.
Poza tym był okres, gdy robiłam babeczki z gotowych mieszanek z torebki. Ależ ja miałam wtedy wyrzuty sumienia... że z torebki to się nie liczy, że chemia, bla bla bla.
Tymczasem ostatnio okazało się, że on do tej pory z zachwytem wspomina "babeczkowe soboty"... jak po kilku godzinach spędzonych na placu zabaw rzucali się z bratem na ciepłe jeszcze babeczki. Jakoś mi się tak zrobiło lżej na sercu i pomyślałam z nadzieją, że może wielu innych niedociągnięć też nie zauważyli... albo widzą je zupełnie inaczej, niż ja.

Rozgadałam się, gdy tymczasem moim właściwym celem jest pochwalenie się tym, jak od czasu do czasu mierzę się ze swoją piętą, czyli z robieniem ciast. Od kilku lat robię to w okolicy Sylwestra, z dwóch powodów - mam wtedy trochę wolnego czasu, no i mój młodszy syn ma urodziny. Temat ugryzłam w ten sposób, że robię tylko ciasta "bez pieczenia", co już na starcie niweluje wiele problemów. Choć, jak się okazuje, wszystko można zepsuć ;)

Na swoim koncie mam wiele sukcesów (precyzując, to dwa): ciasto 3-bit (które gdy mi się udało, robiłam przez 3 lata pod rząd) i sernik bounty na zimno. W tym roku postanowiłam coś zmienić i zmierzyłam się z ciastem o nazwie krówka bananówka.

Aha, i tobię też świetną czekoladę kryzysową, ale ta umiejętność pochodzi z zamierzchłych czasów i się nie liczy.

Tutaj muszę nadmienić, że matką mego sukcesu jest Asia, która prowadzi stronę Kwestia Smaku. Od kilku lat korzystam z jej przepisów, dzięki czemu wymyślanie obiadów przestało być męką. Także ostatnie ciasto zrobiłam według przepisu ze strony www.kwestiasmaku.com (polecam!)

Szczerze mówiąc, to nie wyszłam zbyt daleko poza strefę komfortu, bo krówka bananówka nie różni się wiele od ciasta 3-bit. Jej baza to herbatniki z ząbkami oraz trzy masy: budyniowa, kajmak i bita śmietana. Nowością są banany oraz fakt, że pierwszy raz w życiu robiłam od podstaw masę budyniową (z mleka, żółtek i mąki).

Na niej też poległam w pierwszej bitwie, druga też nadszarpnęła moje ego, ale ostatecznie wojna została wygrana.

Ciasto miało być proste i szybkie do wykonania. Zaczęłam około 18.00, od budyniu.

Zmieszałam składniki, połączyłam z gorącym mlekiem, zagotowałam - banał. Tylko że... takie trochę rzadkie to wyszło. O wiele rzadsze, niż gotowy budyń do 3-bit. Przestudiowałam przepis ponownie i dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać, co to znaczy "3 pełne łyżki mąki".

Ja wsypałam płaskie. A jeśli chodziło o kopiate? Przecież budyń (stygnący już za oknem) był ewidentnie za rzadki. Co teraz?

Postanowiłam zagęścić. Nie mogę pominąć tego etapu, lecz napiszę o tym bardzo szybko i mam nadzieję, że równie szybko o tym zapomnę.

Otóż... wykonałam niewielką mieszankę mleka i mąki ziemniaczanej o bardzo gęstej konsystencji z zamiarem połączenia jej z istniejącą masą... w efekcie do miski z budyniem trafiła twarda kluska.

Znacie ten stan, gdy już wiadomo, że coś jest nie do uratowania, coś jest na 1000% zawalone, zepsute, a mimo to i tak brniecie w reanimowanie trupa?

Tak i ja, ślepa na fakty, w zapamiętaniu próbowałam zmieszać rzadki budyń z mączną kluską. Rozbiłam ją tylko na drobniejsze kawałki i w tym stanie odstawiłam za okno, by stygło dalej. Miałam nadzieję, że po zmiksowaniu z masłem wszystko się ładnie połączy.

Sprawdzając w międzyczasie temperaturę masy widziałam, że dzieje się z nią coś niedobrego... ale szłam w zaparte. No i jak już zmiksowałam ją z masłem, to całość się zwarzyła. Otrzymałam masę o serowej konsystencji z kluskami. Nie mogłam dłużej udawać... wylałam wszystko.

Była godzina 20.30, gdy zaczęłam robić drugą masę budyniową. Wsypałam 3 łyżki czubate i... hmmm. Masa się zrobiła taka gęsta i glutowata. Odstawiłam za okno z postanowieniem, że będzie taka, jak ma być, choćbym ją miała całą noc ubijać. Przy okazji oberwało się rykoszetem synowi, który nieopatrznie zaszedł do kuchni, bo fuczałam na wszystko co się rusza.

Nadszedł czas prawdy, budyń, choć gęsty, wyglądał w porządku. Tylko...

No właśnie, podczas ubijania masa pełzła w górę, jakby chciała pochłonąć cały mikser. Co kilka sekund musiałam przerywać i czekać, aż spłynie z powrotem do miski. Za dużo skrobi. Tajemnicą pozostaje więc, ile to jest "pełna łyżka". Na pewno nie płaska i nie kopiata. Ech.

Oprócz tego, że masa żyła własnym życiem, wyszła całkiem smaczna. Mogłam rozpocząć konstruowanie ciasta, budulec już czekał.

No to jedziemy z warstwami:

Herbatniki

Następnie warstwa kremu budyniowego (glut nie chciał współpracować) i banany skropione wcześniej sokiem z cytryny...

i znowu glucik budyniowy plus herbatniki.

Masa kajmakowa i ciastka

Glucik, ciastka

I wreszcie nadszedł moment, na który od początku czekałam! Cudownie tłusta i zimna śmietanka 36% spotkała się z mikserem.

Nie mogłam tego zepsuć!

Przypomniał mi się wtedy jeden z moich najpiękniejszych snów. Podróż samolotem ponad pierzyną puszystych, śnieżnobiałych chmur, które okazały się bitą śmietaną...

23.30, koniec zadania.

Oglądałam swe dzieło z dumą, gdy przypomniało mi się, że miałam wyłożyć foremkę papierem do pieczenia. Przecież aluminium...

O dajże spokój, kobieto!

Zgadnijcie, co dziś zjadłam na śniadanie?

Spostrzeżenia, refleksje.

Foremka była za mała (o czym oczywiście wiedziałam) i musiałam ograniczyć ilość poszczególnych mas, żeby wszystkie warstwy się zmieściły. W efekcie ciasto jest odrobinę za suche i dominują w nim herbatniki. Natomiast banany, chociaż za nimi nie przepadam, to strzał w dziesiątkę, bo nadają ciastku charakteru. Bez nich byłoby zbyt mdłe.

Planuję podejście drugie, z właściwą już ilością masy i budyniem o idealnej konsystencji. Tym razem zacznę o 14.00 i kupię składniki na 4 próby. Ale to już nie w tym roku.

Ogólnie, to bardzo pyszne wyszło.

I lubię swą piętę, przynajmniej zabawnie jest i ciekawie. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy :D


Przepis na krówkę bananówkę (i wiele innych pyszności) znajdziecie tutaj:

https://www.kwestiasmaku.com/przepis/ciasto-krowka-bananowka


do siego ❤️



0
0
0.000
15 comments
avatar

Jakie piękne, szybkie ;) , barokowe wręcz ciasto!

Moją piętą są mięsa i żyję z tym. :)

Do siego!

0
0
0.000
avatar

Nosz kurna - mięsna pięta :-), teraz będzie mi to chodzić po głowie!

0
0
0.000
avatar

No wiedziałem, że tak będzie. Takie tam prawie haiku:

Każdy mięsnego jeża pamięta,
Ale cóż to ta mięsna pięta?

0
0
0.000
avatar

Pięta z mięsa, pięta z ciasta...
to po prostu zależy od miasta.

0
0
0.000
avatar

Uwielbiam Wasze dialogi :D

0
0
0.000
avatar

ależ się wzięłaś za Bary z tą Piętą :D
aż zafurczało! i ślinka tu i ówdzie pociekła!

a rozmowa z Młodzianem - przecudna!
(17 lat!! a jakby to wczoraj było, nie?)
też nienawidziłam wątróbki, (za czasów, gdy jeszcze mi toto kładziono na talerz),
ale chyba nie miałam tyle odwagi, by nazywać rzeczy po imieniu jak On 😆

0
0
0.000
avatar

17 lat!! a jakby to wczoraj było, nie?

Wiesz jak jest, chwila nieuwagi i sru, dekada w plecy ;)

0
0
0.000
avatar

Banana to ja miałem cały czas na ryju, czytając Twój wpis - dziękuję :-D.

A ciasto wygląda świetnie!

0
0
0.000
avatar

Bardzo proszę :)

A ciasto wygląda świetnie!

Częstuj się, ja już pękam w szwach!

0
0
0.000
avatar

Ciasta to też moja pięta achillesowa, to dlatego że cały talent do wypieków w mojej rodzinie zgarnęła siostra. Umiem zrobić murzynka i babeczki nie z torebki oraz zakalca z wszystkiego, co ponoć "zawsze wychodzi". W zeszłym roku na święta kupiliśmy gotowe ciasto i wmówiliśmy teściowej, że sama piekłam.

0
0
0.000
avatar

kupiliśmy gotowe ciasto i wmówiliśmy teściowej, że sama piekłam.

Chyba zastosuję tę taktykę, gdy według niepisanej tradycji będę musiała przynieść do pracy urodzinowe ciasto :)

0
0
0.000